Tytuł może wydawać się niestosowny, bo jak można traktować tak tragiczne wydarzenie, jak wojna jako okazję. Ale taka już niewdzięczna rola analityka, iż odkładając na bok aspekty moralne, musi skupić się na ekonomii i rynku inwestycyjnym. Traktowanie wojny jako okazji inwestycyjnej słusznie budzi moralne opory. Doświadczył tego na przykład znany analityk i komentator Piotr Kuczyński, przypominając w pierwszym dniu wojny znaną zasadę giełdową: „kupuj kiedy leje się krew”. W tym wypadku wyszło jednak zbyt dosłownie i przez to niezręcznie – stąd głosy oburzenia. Ale zasada giełdowa jest słuszna. Dotyczy jednak nie wprost rozlewu krwi, lecz raczej czerwonego koloru na parkiecie – czyli, iż głębokie spadki często stanowią dobrą okazję do kupna akcji.
Krótkoterminowo, wspomniana wyżej zasada na pewno się sprawdziła, albowiem po bezprecedensowym spadku notowań, w pierwszym dniu wojny, następna sesja przyniosła silne odbicie. Później był już różnie: spadki przeplatały się ze wzrostami. Najwyraźniej trwa wciąż „uklepywanie podłoża”, czyli między innymi szacownie, które spółki na wojnie mogą stracić, a które zyskać.
Niektóre spółki zyskają, jednak nie da się ukryć, iż tak czy inaczej, ogólne ryzyko inwestycyjne mocno wzrosło. Towarzyszy temu wyraźna deprecjacja złotego. Ta deprecjacja oznacza, iż w oczach światowych inwestorów zaliczamy się do zagrożonego regionu Europy Wschodniej. Przyczyny tego zresztą są znane i Polska nie jest tu bez winy. Podejmowane były, poprzez działania rządu i NBP, próby wzmacniania złotego. Ale takie działania, mogą przynieść skutki, jeżeli w ogóle – tylko w krótkim terminie. W dłuższym okresie nie wygramy z rynkiem. O ile bowiem walutę łatwo osłabić – „drukując” dodatkowe pieniądze, to jej wzmocnienie wymagałoby m.in. posiadania i wymiany na złotego ogromnych rezerw walut globalnych czy silnych podwyżek stóp procentowych.
Warto jednak przypomnieć, iż wbrew pozorom, okresy konfliktów na świecie wcale nie były najgorsze dla notowanych akcji. Z drugiej strony, ryzyka są realne: Przede wszystkim ogólny wzrost ryzyka działalności gospodarczej, związany z niestabilnością sytuacji, a tym samym chęć ucieczki w „bezpieczne aktywa”. Dla polskich firm może też oznaczać odpływ ukraińskich pracowników, co byłoby szczególnie dotkliwe w branży budowlanej i transportowej. Wspomniany już spadek notowań złotego, może wprawdzie ułatwiać eksport, ale utrudnia import i zwiększa presję inflacyjną. No i wreszcie będziemy mieć, a właściwie już się zaczęło zrywanie dotychczasowych powiązań gospodarczych, w tym łańcuchów dostaw nawet w skali globalnej. Dotyczy to oczywiście w szczególności kontaktów gospodarczych z Rosją czy Białorusią, ale nie tylko. W konsekwencji należy się liczyć z mocnymi przetasowaniami w globalnym układzie surowców energetycznych. To musi zaś oznaczać, choć zapewne chwilowe, zakłócenia w dostawach surowców. Czyli konsekwencje będzie odczuwać cała światowa gospodarka.
Nie można również wykluczyć, iż agresywna polityka Rosji w najbliższym lub nieco dalszym czasie dotknie też inne kraje poza Ukrainą, rozszerzając tym samym już i tak szeroki dziś katalog potencjalnych ryzyk.
Jednym słowem, musimy być przygotowani na okres gospodarczej „zimnej wojny”, a tym samym również na (chwilowe, miejmy nadzieję) perturbacje gospodarcze. Czy należy zatem kupować akcje „kiedy leje się krew”? Ja osobiście byłbym na razie ostrożny w tym zakresie.
Paweł Zaremba-Śmietański